Jak już pisałam - byłam na Sylwestrze turystycznym /już któryś zresztą raz/. Trochę pochodziliśmy po okolicy, /wiecie: piękna pogoda, piękna okolica i piękni ludzie. Mówię oczywiście o pięknie duchowym
/.Po południu przygotowaliśmy własnoręcznie przyjęcie, ustroiliśmy salę, następnie siebie i rozpoczęliśmy imprezę. Muzykę "przywiozła" ze sobą 14-letnia córka kolegi, więc mięliśmy do przetrenowania rap. Towarzystwo plus- minus pięćdziesiątka, /ale byli i młodsi/, pięcioro dzieci, /w tym jeden niemowlak/ i cztery psy - więc generalnie wesoło. Około 23-ciej wyszliśmy w teren, na z góry upatrzone miejsce
/trzeba było z górki zjechać na -za przeproszeniem- siedzeniu/. Tam rozpaliliśmy ognisko, wypiliśmy szampana /niejednego/, pośpiewaliśmy, postrzelali w niebo racami, i przez Rynek, na którym dogorywała już impreza miejska wróciliśmy do schroniska. Co mniej wytrwali udali się na spoczynek, reszta podzieliła się nierówno na tych "uprawiających" rap i śpiewających piosenki turystyczne- z korzyścią dla tych ostatnich. Bawiliśmy się w ten sposób bodajże do piątej, bo następnego dnia zanim rozjechaliśmy się do domów mięliśmy zaplanowany kolejny spacer po okolicy.
Uwielbiam takie imprezy i tych ludzi- co tu dużo mówić