2012 czyli Koniec Świata, byłam, widziałam.
Koniec Świata. Wzmożona aktywność słońca powoduje na Ziemi zjawisko podobne do efektu kuchenki mikrofalowej (piszę z punktu widzenia gospodyni domowej xD). Temperatura jądra ziemi podnosi się, wysychają jeziora, wybuchają wulkany, następują przemieszczenia płyt kontynentalnych. Kataklizm na miarę Apokalipsy ( nie ma ona jednak odniesienia do Biblijnej Apokalipsy z aspektu religijności i wiary). Ziemia zapada się pod całymi miastami. Ogromne tsunami pochłaniają lądy przelewając się przez Himalaje. W zasadzie nikt nie ma szans przeżycia. Jedynie wielkie szychy tego świata. Głowy państw i ich rodziny, osoby genetycznie odpowiadające wymogom, co do przedłużenia gatunku ludzkiego i ci, których stać na wykupienie miejscówki na Arce (jednej z siedmiu zaplanowanych) za milion euro od osoby. W to wszystko wepchnięty wątek rodziny "po przejściach". Kobieta, jej były mąż, dwoje ich dzieci i nowy partner kobiety. Na deser bohaterski prezydent Stanów Zjednoczonych, jego piękna córka i młody naukowiec. Bez takich wstawek nie może się obejść żadna "hollywoodzka" produkcja.
Szczerze? Przez pierwszą godzinę nudziłam się ciutkę, a potem zaczęły się fajerwerki. I tu muszę pochwalić twórców za niesamowite efekty specjalne. Naprawdę warte obejrzenia. Co poza tym utkwiło mi w pamięci po tym filmie? To jak mały jest człowiek wobec żywiołów i jak bezdusznie może podchodzić do być lub nie być bliźnich, którzy stoją na niższym poziomie społecznym. Jest, jak jest. Dla polityków jesteśmy bydłem. Może z nielicznymi wyjątkami.
Ogólnie zależnie od wrażliwości osobniczej każdego z Nas ten film może okazać się amerykańsko-umoralniającą bajką na dobranoc, lub obrazem, który rzeczywiście potrafi wyzwolić prawdziwe emocje.
W skali od 1-10 dałabym góra 6 (9 za efekty).
Dziękuję Państwu za uwagę.
